Shitshow to termin używany przez Charliego LeDuffa w jego książce „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”. W książce odnosi się on głównie do telewizji, która zamiast mówić o istotnych z punktu widzenia obywatela problemach pokazuje masę tematów zastępczych, które nabijają słupki oglądalności. Jednak termin shitshow można znacznie rozszerzyć.
Na współczesne shitshow składa się o wiele więcej niż wieczorne wiadomości. Pasek aktualności Facebooka czy powiadomienia Youtuba to w większości shitshow. Ogromna masa otaczających nas komunikatów to shitshow. Wszystko to zajmuje naszą uwagę odciągając od istoty rzeczy. Również książki, słuchanie muzyki czy branie nadgodzin w pracy. Sam zdecydowanie za często sięgam po telefon i orientuję się, że przez cały dzień nie poświęciłem nawet 10 minut, aby pobyć w ciszy.
Co zatem nie jest shitshow? Nie jest nim zachód słońca, soczysta zieleń drzewa, krótka ale szczera rozmowa. Drobny gest pomocy, wieczorny spacer czy spokojny oddech śpiącego dziecka. Mówiąc inaczej, cała nasza istota życia. Codzienność, która w pierwszej chwili nie ma szans konkurować z kolorową rzeczywistością shitshow, jednak w ostatecznym rozrachunku daje nam najwięcej powodów do radości.
Nie chodzi o to, aby stać się mistrzem zen i z każdego mycia naczyń robić epokowe wydarzenie. Jednak choćby trwająca minuty uważność jest w stanie dać nam większe poczucie szczęścia niż godzinne uczestnictwo w shitshow. Bo jakkolwiek by patrzeć na nasze życie, to może być dobre lub złe show, ale na pewno nie jest to shitshow.