Gdy byłem dzieckiem, wyjazd na wieś był istnym świętem. Zdarzał się 2 – 3 razy do roku. W tej niezwykłej podróży pokonywaliśmy magiczną granicę 100 kilometrów. Zawsze było to dla mnie wielkie przeżycie, któremu towarzyszyły różne emocje, od radości, gdy wyruszaliśmy po żal, gdy przychodziło nam wracać. Bywało również tak, że wracało się z radością.
Wiele lat później wyruszyłem w pierwszą dłuższą podróż. O wiele dłuższą niż owe 100 kilometrów, w nowym nieznanym dotychczas kierunku. Gdy dwa dni temu znów zapuściłem się w te rejony, przypomniałem sobie wszystkie dziecięce wspomnienia, ponieważ towarzyszyły mi te same emocje. Ekscytacja, zadowolenie, a przede wszystkim ogromna afirmacja życia. Takie spontaniczne podróże bez większego celu pozbawiają ryzyka zawodu. Jednocześnie dystansujemy się do bieżących problemów i zmartwień. One nie przestają istnieć, przeciwnie – o wiele łatwiej je zaakceptować. Te kilka godzin, gdy otaczający nas świat wydaje się być dokładnie takim, jakim powinien być to istne katharsis.
W zaplanowanym od a do z życiu łatwo przegapić taką mistyczną podróż. Nie przypadkowo podróżowanie określa się jako przeżycie duchowe. Gdybym miał dać komukolwiek jedną radę, co powinien zrobić w sytuacji, gdy ma wrażenie, że jest w sytuacji bez wyjścia, byłaby nim właśnie taka podróż. W której nie ma nic do stracenia, a można tylko i wyłącznie zyskać.