Październik to dobry czas, aby przestroić gitarę o pół tonu w dół. To niewiele, jednak nadaje dźwiękom niezwykle melancholijny charakter. Przy okazji możemy przenieść się w czasie w lata 80/90 – te, gdy mnóstwo amerykańskich zespołów rockowych nagrywało w tym stroju, między innymi Guns N Roses, Ugly Kid Joe czy Alice in Chains. Dzisiaj parę słów o tych ostatnich.
Alice in Chains pozostają zwykle w cieniu Pearl Jam czy Nirvany, jednak przychodzi taki okres w życiu, gdy ich kawałki zaczynają przemawiać z niezwykłą siłą. Największa w tym zasługa głosu Layne Stanleya, chociaż każdy z muzyków dołożył coś od siebie. Gdy założyli Alice in Chains, byli w większości pogubionymi i bezdomnymi dzieciakami z Seattle. Taka jest też ich muzyka, mocna, prawdziwa i do bólu szczera. Wiele mówi się o mocy głosu Stanleya, który dysponował 4 oktawami, jednak siłą jego głosu nie była skala lecz to, że pochodził on z jego wnętrza. Było w nim tyle smutku i żalu, że ledwo otwierając usta nie pozostawił nikogo obojętnym.
Nie można spoglądać w otchłań samemu nie stając się otchłanią – pisał Nietzsche i ci, którzy znali Stanleya doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie można robić takich rzeczy bezkarnie. Przez całe życie był uzależniony od narkotyków, znajdując w nich pociechę dla swojego odosobnienia. Coraz rzadziej występował, zamykając się w swojej rezydencji. Mimo wielu prób pomocy ze strony innych muzyków pod koniec lat 90 – tych odciął się zupełnie od świata. Redaktorzy gazet rockowych mieli przygotowane nekrologi. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że 19 kwietnia znaleziono go martwego ze strzykawką w dłoni.
Stanley pozostaje muzykiem, który najgłębiej badał męską ranę, śpiewając o niej wprost i bez zahamowań. Mocne, ciężkie i depresyjne teksty, zabawione jego głosem i przesyconym grungeowym brzmieniem piosenki wciąż docierają do ludzi z niezwykłą siłą. Zapewne był świadomy tego co robił i jaką płacił za to cenę. Posłuchajmy utworu, który otwierał minialbum „Jar of Files”: